Autor  

Kobiety powinny oglądać Gwiezdne Wojny


Mieszkając z facetem-nerdem, niemal na każdym kroku narażona jestem na obecność smoków, pistoletów maszynowych, kobiet w pelerynach, gier fabularnych, kosmitów, kotów Schrodingera, statków kosmicznych, latających desek, duchów, [tutaj trwa długa wyliczanka], wąsatych dinozaurów, skaczących robali, żołnierzy kosmosu, planet miast… Bogu dzięki, oszczędził mi bractwa rycerskiego, choć miecz stoi w szafie. Przyznam, że ma to swój urok i dziś nie wyobrażam sobie Kamila bez tego wszystkiego. Lubi taką estetykę, a historie, które pochłania, mają swoją wartość. Właściwie, to czasy dla dzisiejszych trzydziestolatków kochających fantastykę, są obfite w takie historie. Jeszcze niedawno mieliśmy Hobbita, widzieliśmy też Avengersów, był Mad Max, właściwie w tym miejscy mogłabym zrobić kolejną wyliczankę. Chciałam się jednak skupić nad najnowszą okazją, która sprawiła, że z niemałą grupą przyjaciół, poszliśmy do kina. Nie trudno zgadnąć, że chodzi o Gwiezdne Wojny, Epizod VII: Przebudzenie Mocy. Recenzją miał zająć się mąż, ale jego entuzjazm zaczął za bardzo przejawiać dziecięce gaworzenie Pozwoliłam mu pomóc mi merytorycznie, bo ja nie muszę pamiętać nazw wymyślonych planet

 

Skończyła się wojna domowa, która rozbiła potężne Imperium na kawałki. Rebelianci wskrzesili Republikę, ale gdzieś na rubieżach zachowali się tacy, którzy pamiętają i chcą, by nikt nie zapomniał o grozie białych pancerzy, zamaskowanego, czarnego rycerza i potężnej broni zdolnej niszczyć planety. Czekają tylko na moment, kiedy będą mogli zademonstrować potęgę swojej nowej broni. Gdzieś w tym wszystkim znalazła się Rey, sierota z pustynnej planety Jakku. Szpera wśród gruzowiska po wojnie i cmentarzysku olbrzymich maszyn kroczących ostatniej wojny przedmiotów, które wymienia na jedzenie. Ów planeta staje się gniazdem nowej przygody. Na planetę przybył najlepszy pilot Ruchu Oporu, Poe Dameron. Generał Leia wysłała go na Jakku, by odnalazł mapę pobytu jej brata, legendarnego rycerza Jedi, Luke’a Skywalkera. Niestety, wszystko bierze w łeb, ponieważ ściga go Gwiezdny Niszczyciel Nowego Porządku, tego, co zostało po dawnym Imperium. Na jego pokładzie znajdują się młody szturmowiec, Finn oraz tajemniczy i potężny Kylo Ren. Ta trójka ściera się razem w pacyfikowanej wiosce, z której ucieka droid BB-8 z informacjami, których wszyscy poszukują. Niedługo później trafia na Rey…

Bardzo starała się, by nic nie napisać więcej niż to, co możecie zobaczyć w pierwszych 5 minutach. Ale od razu mogę śmiało powiedzieć, że historia zatoczyła koło i fabularnie jest to kalka tego, co już widziałam w całej „starej trylogii”. Z drugiej strony, Kamil twierdzi, że tą jedną częścią, chciano „wymazać” bajkową estetykę „nowej trylogii” i przy okazji dać widzom to, na co czekają. A na co czekają? Na „stare, dobre Gwiezdne Wojny„. Myślę, że z tego J.J. Abrams, reżyser, w pełni się wywiązał. Ale od początku.

 

Postać Rey to główny powód, dla którego dziewczyny powinny oglądać Gwiezdne Wojny. Dawno nie widziałam tak ciekawej postaci kobiecej. Jest to fajna, silna i niezależna dziewczyna, jednocześnie niebędąca feministyczną kalką mężczyzny. Ma w sobie coś z każdej z postaci „starej trylogii”. Ma wrażliwość i idealizm młodego Luka Skywalkera, ma niezależność i wolę walki Lei, ma też szelmowski błysk w oku, jaki mogliśmy oglądać w Hanie Solo. Gwiezdne Wojny potrzebowały solidnej postaci kobiecej, po nieciekawej Padme z „nowej trylogii” i już nieco podstarzałej już księżniczki z Nowej Nadziei. Dziewczyna ma niesamowity urok i talent, a jak się okazuje, Daisy Ridley brakuje jedynie rozbudowanego, filmowego CV. Jest w tym samym miejscu, co kiedyś Mark Hamill i Carrie Fisher. Mam nadzieję, że nie będzie miała równie „barwnej” kariery co oni (no dobra, Carrie poszło lepiej)…

Finn, czarnoskóry młodzieniec jest… Ciężko właściwie powiedzieć. Z jednej strony jest szkolonym do zabijania twardzielem, szturmowcem Nowego Porządku. Chłopakiem, który mimo braku doświadczenia, potrafi o siebie zadbać. Ma w sobie odwagę, posiada umiejętności, a co najważniejsze — wolną wolę, którą chciano mu odebrać. Z drugiej strony jest w pewnym momencie takim typowym śmieszkiem. Jego postawa i teksty mają rozbawić, co moim zdaniem… nie pasuje tej postaci. O wiele lepiej spisuje się w sytuacji niewymuszonego humoru. Scena, w której razem z Rey wpadają na siebie i podnieceni trajkoczą, jakimi to oni nie są super pilotami, strzelcami, bohaterami i nie wiadomo czym jeszcze. Między tą parą jest taka super przyjacielska chemia, że trzymam kciuki, oby scenarzyści nie zniszczą jej jakimiś nieprzemyślanymi decyzjami.

Kylo Ren to nie taki bad guy, którego się spodziewaliśmy. Wielu z tego powodu nie kryło rozczarowania. Zgadzamy się jednak z Kamilem, że to wynika z niezrozumienia postaci. Musicie bowiem zrozumieć, że Kylo, jest rozczarowaniem sam dla siebie. Pod maską nie skrywa oszpeconego oblicza, jakie było pod maską Vadera, czy pod kapturem Imperatora. Moduluje komputerowo głos, ukrywa twarz, jest brutalny i gwałtowny, ale to wszystko poza ogarniętego chaosem młodego mężczyzny. Jest ślepo zapatrzony w swoich złych idoli… i o ile wszystkich wokoło okłamuje, to wobec siebie jest okrutnie szczery. Jest rozczarowaniem, jak już napisałam, przede wszystkim dla siebie. Abrams nie dał nam jednej rzeczy, której nie da się dać — nowego Vadera! I całe szczęście. Za to dostaliśmy „Anakina Skywalkera”, czyli przyszłego Vadera, którego powinniśmy oglądać w „nowej trylogii”, ale ówczesnym twórcom, coś wtedy nie wyszło.

Poe Dameronowi zabrakło czasu, a jest to taki fajny facet… Najlepszy pilot w galaktyce, ale nie nosi się z tym (albo nie poznaliśmy tej jego strony). Typ przyjaciela, na którego pomoc zawsze możemy liczyć. Jego momenty z Finnem, to ta sama chemia między tamtym, a Rey. Mam nadzieję, że to trio (jeśli takim się stanie), będzie równie niezapomniane co Luke, Leia i Han. Niestety, poza tym, bardzo ciężko coś o nim więcej napisać. Mamy wielką nadzieję, że w kolejnych częściach przyłożą się do rozwinięcia tej postaci!

Ale czym byłaby nowa gwardia, gdyby nie pomoc dobrze nam znanych bohaterów z wcześniejszych filmów? Choć ich czas już minął, choć zostali bohaterami, teraz muszą ustąpić miejsca nowym. Znowu pojawia się Han, znowu jest Leia. Ich spotkanie po latach… Widziałam niedbale skrywane wzruszenie na twarzy Kamila. Eh, ta ponadczasowa miłość księżniczki i hultaja Poza nimi wierny przyjaciel Solo — Chewbacca, którego rola w niczym się nie zmieniła — ma być misiowatym, ryczącym, zdolnym do wyrywania ramion towarzyszem z potężną kuszą… Jest też C-3PO, jest R2-D2… Wszyscy są świetni, ale przyznaję, że to ci nowi bohaterowie przykuwają większą uwagę. Obecność „staruszków” jest dla nostalgii. Mają być dla nas mędrcami, przewodnikami i nauczycielami, którzy pokażą nam drogę. A, i jeszcze Luke…

 

Kiedy trzydzieści lat temu Gwiezdne Wojny pojawiły się w kinach, świat był w szoku, jak prawdziwie wyglądały efekty specjalne. Kantyna pełna kosmitów, statki kosmiczne, ze sławnym Sokołem Milenium i bitwami nad Endorem (Powrót Jedi), czy na Hoth (Imperium Kontratakuje). Potem pojawiła się „nowa trylogia” z wszechobecnym CGI. Niestety, wtedy magia i „prawda” gdzieś uleciały. Zostały przytłoczone ilością stworów, wielokolorowym i ruchliwym tłem i szalenie skomplikowaną choreografią walki. Było tak intensywne, że wszystko to zamieniło się w plastikową, kolorową bajkę.

Fani potrzebowali tym razem czegoś innego. Czegoś bardziej realnego i brudnego. Twórcy słusznie doszli do wniosku, że im mniej CGI, a więcej praktycznych efektów, makiet, modeli, kukieł i robotów, to lepszy efekt i większa szansa na to, że to, co widzimy, wyda nam się prawdziwe. Przełożyło się to również na całą estetykę innych aspektów filmu. Dostrzegamy to w prowadzeniu narracji akcji. Teraz widzimy co, kto, kiedy i jak. Nie musimy nic zgadywać, niczego się domyślać. Wiemy gdzie wleciał samolot, a skąd wyleciał. Nie mamy chaosu na ekranie. Epizody 1-3, nie dawały nam tej przyjemności. Realizm, to siła tej części. A właśnie, najsłodszy od czasów Wall-Ego robot, BB-8, to prawdziwy robot, a nie wygenerowany komputerowo „duch”.

Zabrakło jednak w Przebudzeniu Mocy spokoju fabularnego. Odpowiedniego tempa. Początkowa spokojna ekspozycja, szybko się skończyła i film zaczyna gnać. Co chwila odkrywamy nowe miejsce i poznajemy nową postać. Akcja, walka, cięcie — następne ujęcie, akcja, walka, cięcie. Dwie godziny mijają za szybko. Na koniec uświadamiamy sobie, że niewiele mieliśmy czasu, by dowiedzieć się, jak przez te 30 lat zmieniła się galaktyka i kim są główni bohaterowie. Epizody otwierające trylogie (Epizod 1: Mroczne Widmo i Epizod IV: Nowa Nadzieja), miały zamkniętą formułę, choć wiedzieliśmy, że po nich pojawią się kolejne części, to same w sobie opowiadały coś skończonego. Tym razem mieliśmy coś na kształt kolejnego odcinka serialu, na koniec zostawieni ze zbyt dużą ilością pytań. Szkoda tylko, że na odpowiedzi będziemy czekać nie tydzień, a rok, czy dwa. Nie wiem, na czym to polega, ale „nowa trylogia”, mimo iż była bardziej dynamiczna i skomplikowana, miała więcej oddechu.

Największa zaleta jest jednocześnie największą wadą Przebudzenia Mocy. Chodzi mianowicie o kalkowanie fabularnych rozwiązań epizodów 4, 5 i 6. Mamy znowu „gwiazdę śmierci”, plany ukryte w robocie, mamy pustynną, zimową i zieloną planetę. Mamy dziesiątki innych nawiązań, nawet tych niewielkich, które miały być mrugnięciem oka do starego fana, ale powiedzmy sobie szczerze, ile razy można oglądać dokładnie takie same pomysły? Ile razy można słuchać też tej samej muzyki. Mam jednak nadzieję, że to tylko po to, by w kolejnych częściach, na uklepanej na nowo ziemi, z nową estetyką, obejrzymy nową historię. Usłyszymy nowe, niezapomniane motywy muzyczne, zachwycimy się nowymi, kultowymi scenami.

Dobrze, dość narzekania, ponieważ na Gwiezdnych Wojnach bawiliśmy się wyśmienicie! Nie pogubiłam się w fabule, choć bałam się, że brak jakiejś większej wiedzy w tym temacie pozbawi mnie przyjemności zabawy. Jako dziewczyna, mogłam spojrzeć na ten świat oczami Rey. Zrozumieć go i polubić. Bawiły mnie sympatyczne sceny między Rey a Finnem i emocjonowały spojrzenia Lei i Hana. Właściwie, to brakuje mi porządnych filmów o relacjach i miłości starszych ludzi. Tutaj miałam coś na ten kształt. Efekty specjalne urzeczywistniały historię i już mam ogromną ochotę na kontynuację. Kamil coś wspomina, że jeszcze w tym roku będzie jeszcze jeden film tej marki — Rogue One: A Star Wars Story. Nie możemy się doczekać!

 

Strasznie się ciężko pisze recenzję tego filmu, nie zdradzając za dużo. W pewnym momencie internet śmiał się ze strachu przed spoilerami („Spoiler Alert! Akcja dzieje się w odległej galaktyce!”). Właściwie, to omówienie go wymaga wiele czasu i grupy ludzi, którzy mogliby wymieniać się swoimi spostrzeżeniami. Kombinując odpowiedzi na pytania, na które nie dano odpowiedzi. Pospierać się i powymądrzać. Są to świetne chwile z przyjaciółmi. Takich właśnie życzę Wam wszystkim po tym, kiedy już wrócicie z kina zakochani albo zawiedzeni nowymi Gwiezdnymi Wojnami.

Niech Moc będzie z Wami!

dr inż. Magda Mirkowicz
O Autorze

Doktor nauk o mediach, inżynier Informatyki Stosowanej. Zajmuje się profesjonalnym projektowaniem grafiki użytkowej. Od kilkunastu lat wykłada na największym kierunku Grafika w Polsce.

PODOBNE WPISY

8 seriali, które polecam na nadchodzące długie wieczory
November 02, 2017
Komedie romantyczne na jesienne wieczory
October 21, 2016
5 ulubionych filmowych kotów
August 08, 2016
Seriale, które odkryliśmy dzięki Netflixowi
July 23, 2016
Czy aby na pewno #WszystkoGra?
May 21, 2016
13 albumów muzycznych, które nigdy się nie nudzą
May 04, 2016
filmowe duety
Najlepsze filmowe duety
April 05, 2016
Miękkie lądowanie na Planecie Singli? Recenzja filmu
February 13, 2016
Nieromantyczne filmy o miłości
January 25, 2016