13 albumów muzycznych, które nigdy się nie nudzą
Mam dla Was mocne zestawienie najlepszych albumów muzycznych. Nie tylko mocne dlatego, że muzyka, którą chcę Wam zaproponować, jest dobra, ale i dlatego, że w większości reprezentuje dźwięki dalekie od radio friendly songs. A i od razu podkreślam, że nie jest tak, że wszystkie albumy, które oceniam na „10/10” nagrane są przez moje ulubione zespoły. Najczęściej to płytki, które wybijają się ponad przeciętność… ponad poziom bardzo dobry… To takie, które do dzisiaj mi się nie znudziły. Za każdym razem, działają na mnie tak samo. Są dla mnie o tyle ważne, że od dłuższego czasu nie trafiam już na taką muzykę, która jest w stanie mnie wypełnić, wywołać emocje i zachwyt. Wyjątkiem okazał się krążek She & Him – Classics. Najczęściej jest jednak tak, że nawet „moje zespoły” tworzą muzyczny materiał, który mnie… no, powiem elegancko – niesatysfakcjonuje. Rzadko już wpadam na takie dzieła sztuki jak Lorena McKennitt – The Visit, składankę z filmu Mortal Kombat, The Blair Witch Project: Josh’s Blair Witch Mix, Mark Snow – Music from the X Files, Rhapsody (teraz Rhapsody of Fire) – Rain of a Thousand Flames i Power of the Dragonflame, czeski zespół XIII Stoleti – Metropolis, stary dobry Nick Cave and The Bad Seeds – Murder Ballads, L’ame Immortelle – Als die Liebe starb, Trans Siberian Orchestra – Beethoven’s Last Night… Dziś najczęściej kończy się nad zachwytem pojedynczym kawałkiem.
Tymczasem zapraszam do poznania moją listą top 10/10 ;)
Mix Taty – Kaseta nr. 29
składanka, 198?
Nie wliczam tego do zestawienia, ale nie mógłbym o tym nie wspomnieć. To była najważniejsza…, to JEST najważniejsza składanka skomponowana przez mojego tatę. Wiecie jak to w obskurnym PRL-u. Nie było niczego, więc każdy musiał mocno kombinować, by coś jednak było. Nie było tak, że jak jakaś jedna fajna piosenka wpadnie w ucho, to jest na zawołanie. Wówczas trzeba było na nią trafić. Tak tata w wolnych chwilach siedział przy radio i czekał na swoje ulubione hity i nagrywał.
Miał kilka takich kaset-składanek. Jedne lepsze, drugie gorsze, a wśród nich ta znakomita. Ta jedyna. Ta moja. Udawałem, że znam słowa i kaleczyłem sobie wesoło piosenki dziecięcym falsecikiem, trzymając w ręku młotek jako mikrofon. Wśród największych piosenek, jakie ludzkość nagrała i wysłała przy użyciu fal radiowych w kosmos, znajduję tutaj nie mniejsze klasyki takie jak Never Ending Story, Lily Was Here, czy Time of My Life i odkrywam w sobie dzieciaka ?
Pink Floyd – The Wall
rock progresywny, 1979 r.
Psychodeliczny, hipnotyzujący, wciągający i w każdym wypadku genialny koncept album. Spójność historii wymaga wsłuchania się i zrozumienia słów. Zanim poznałem muzykę kryjącą się za murem, widziałem najpierw bardzo niepokojące wideo do najsławniejszego utworu z płyty, Another Brick in the Wall, part 2. Jakiś czas później trafiłem na transmisję koncertu z okazji obalenia Muru Berlińskiego, na którym gwiazdy rocka i popu wyśpiewały całą historię mr. Pinka. To było genialne! Pamiętam, że cały tydzień czekałem na wieczór transmisji.
Oniemiałem. Zakochałem się. Czułem olśnienie typowe dla młodego, chłonnego i pragnącego nowych muzycznych wrażeń dzieciaka. Od razu pobiegłem do sklepu po kasetę. Przynajmniej raz w tygodniu przez lata słuchałem tego albumu. Potem na Stadionie (w czasach, kiedy Słowianie budowali na stadionach targowiska) kupiłem CeDeka z filmem. Do dziś nie mogę się otrząsnąć.
Red Hot Chilli Peppers – Californication
funk rock, 1999 r.
„Kalifornikejszyn” pojawił się w moim życiu, kiedy zaczynały się ostro kształtować moje muzyczne gusta (choć ostatecznie nie poszły w kierunku funk rocka). Kiedy koledzy zasłuchiwali się w głosie Kurta Cobaina dołującego w Nirvanie, czy wrzeszczącego w Metallice Jamesie Hetfieldzie, ja wolałem takie cuś, o. Lżejsze i radośniejsze. Zamykałem się w pokoju ze słuchawkami na uszach. Odcinałem się od świata, bo inaczej nie potrafiłem przeżywać tego albumu. Wiem, takie izolowanie się bardziej pasować będzie do gotyckich płytek poniżej…
Dziś już inaczej jej słucham. Dla mnie to chodząca radość towarzysząca młodemu-dorosłemu. Dla mnie to jedna z najbardziej gorących płyt niebędąca przy okazji hitową muzyką lata (bez której nie wyobrażam sobie wakacji ;p). Pełno na nim znanych hitów (Scar Tissue, Californication, Around the World, Otherside), jak i niedocenionych hitów, ale gotowych w każdej chwili do odkrycia (Easily, Parallel Universe, Savior, Porcelain czy Right on Time). Kiedy chcę poprawić sobie humor i jakoś tak fajniej przejść przez miasto, spuszczam ze smyczy ekipę Anthony’ego Kiedisa.
Iron Maiden – Brave New World
New Wave of British Heavy Metal, 2000 r.
Skomplikowana, bardzo rozbudowana, a jednocześnie chwytliwa płyta, która okazała się być przełomowa. A konkretnie – przełomowa dla mnie. Futurystyczne miasto, a nad nim unoszące się wielkie zło, Eddie. Kiedy pierwszy raz wsadziłem kaseciaka do wieży, nieobyty byłem jeszcze w takiej fajnej muzyce. Ba, nie miałem wówczas jeszcze nawet długich piór, którymi mógłbym wesoło do muzyki zarzucać (choć na czarno ubierałem się już od 6 klasy podstawówki).
Kiedy usłyszałem pierwsze ciężkie riffy z The Wicker Man, miałem wrażenie, że zbiegam z górki i nie mogę się zatrzymać. Nagle odkryłem klimaty odpowiadające moim gustom, które w szybkim czasie wyewoluują w kierunku doom metalu i gotyckiego rocka. Choć byłem grzecznym chłopcem, poszukiwałem czegoś, dzięki czemu mógłbym krzyczeć. Okazało się, że dynamiczne, heavy metalowe gitary, piejące wokale i buntownicze teksty były tym, co po muzyce oczekiwałem.
Blackmore’s Night – Ghost of a Rose
folk rock, 2003 r.
„Blakmursów” znam od samego początku ich istnienia, to jest od Shadow of the Moon. Zasłuchiwałem się w tamtej płycie latami, ale kiedy w 2003 roku wydali Ghost of a Rose, nie miałem wątpliwości, co stało się opus magnum tego duetu (+reszty zespołu). Mieli wtedy trasę koncertową, która zahaczyła o Polskę. Musiałem na ich koncert iść, choć średnio lubię takie imprezy. Nie jestem koncertowym chłopcem, to świetnie się bawiłem. Candice Night wiedziała jak połechtać polskich fanów.
Chwaliła nas za różne rzeczy uderzając w regionalny patriotyzm (choćby wmawiając nam, że jesteśmy najlepszą publiką na świecie). Brzmiało to wszystko jak solidne podlizywanie się, ale kiedy nagrali w PL wideo do prze-ultra-genialnego utworu Way to Mandalay, uwierzyłem w każde jej słowo Pewnie zastanawiacie się, jak do tego doszło, że sam mistrz, Ritchie Blackmore postanowił cokolwiek robić więcej na ziemi Piastów? To przez koncert w kopalni soli Wieliczce. Spodobało im się tak bardzo, że wrócili do niej na nagrywanie wideo. Ritchie i Candice przechadzają się też po polskim zamku i ucztują w gospodzie. Same dobre klimaty!
Posłuchajcie tej płytki, nie pożałujecie. Takie przyjemne rockowe granie w klimacie renesansowym.
Sisters of Mercy – A Slight Case of Overbombing
gotycki rock, 1993 r.
Urodziny mam w kijowym momencie, bo zaraz po Świętach Bożego Narodzenia. Z tego powodu nieczęsto je organizuję. Do tego, na te w roku 2001 mocno się pochorowałem. Pamiętam, że leżałem w łóżku męcząc kolejną książkę o smokach, kiedy usłyszałem dzwonek do drzwi. Mama poszła je otworzyć i po chwili zjawili się w moim pokoju Madziak, Ivik (dziewczyny z hellbellas.pl) i Komandos (basista Chain Reaction). Mieli z sobą prezent – płytę dla ich ulubionego „nietoperzątka”. Kochani przyjaciele wiedzieli co lubię i chcieli mi sprawić coś odpowiedniego. Akurat się złożyło, że „Sistersami” cieszyłem się tylko w postaci legalnych-inaczej mp3. Album od razu powędrował do odtwarzacza i z miejsca został moim ulubionym albumem w swoim rodzaju.
Byłem też na koncercie w Krakowie w 2006, ale było solidnie do chrzanu… i nie dlatego, że jechałem na przeciwbólowych z powodu zapalenia ucha. Był źle. Na koncert zebrało się wiele świetnych ludzi i oddanych fanów. Niektórzy przygotowali na tę okazję piękne kreacje. Do dzisiaj pamięta taką jedną laskę, która mocno stylizowała się na Carla McCoya z zespołu Fields of the Nephilim. Brzmienie ze sceny takie sobie. Trudno, to koncert. Taki urok. Ale na imprezy mamy piosenkę, This Corrosion. Kończy się, publiczność śpiewa refren, by wywołać muzyków… Długo i cierpliwie wszyscy śpiewamy. I co? Zapalono światła. Andrzej (Andrew Eldritch) wypiął się na swoich fanów.
Zespół uwielbiam. Muzyków (a konkretnie jednego) szczerze nie lubię.
Dreadful Shadows – Homeless
gotycki rock, 1995 r.
EPka z soczystym, gotyckim rockiem. Choć chciałbym, to nie potrafię o tym albumie wiele opowiedzieć. Każda piosenka jest przebojem, choć jednocześnie uderza w smutne, ale i wściekłe nuty.
Nie wiedziałem czego się spodziewać, kiedy wyszukałem ją w Dziupli (jednym z dwóch sklepów dla gotów, metali, rockersów, punków, czyli właściwie główny sklep „kinder metali”). Z właścicielem praskiej Dziupli tak się skumałem, że pożyczał mi płyty. Zasada była prosta. Jak mi się jakaś spodobała – mogłem ją kupić, a jak nie – zwrócić. Tej nie musiałem zwracać – przyjechałem, oddałem coś tam słabszego, a za Homeless zapłaciłem z radością. Pamiętam, że Madziak któregoś dnia zadzwoniła do mnie, że znalazła w jakimś sklepie na zapupiu Warszawy dwupak CD z porządnymi longplejami Dreadful Shadows, Beyond The Maze i The Cycle. Było niewiele czasu do 22:00, ale udało się teleportować i kupić, ha!
Lacrimosa – Einsamkeit
gotycki rock, 1992 r.
Pewnego posępnego poranka w ciszy otworzyłem zaspane oczy, długo zanim ktokolwiek na świecie się zbudził, włączyłem Einsamkeit i wróciłem do łóżka. W półśnie słuchałem tego miszmaszu dark wave i muzyki klasycznej z emocjonalnym wokalem Tilo Wolfa. Nie ma lepszego stanu do słuchania te muzyki. Muzyka docierała z daleka. Stapiała się z szumem za oknem, odbijała od niego i wracała echem. Zresztą posłuchajcie sobie sami tego fantasmagorycznego, groteskowego dzieła.
Lacrimosa kupiła mnie konsekwencją wizualną albumów oraz logiczną ewolucją pomysłów na muzykę (a nie rewolucją, jak niektóre gotyckie bandy nam serwowały). Lacrimosa uderzała w moje romantyczne, nieco zagubione emocje i pozwalała jakoś tam się określić. Dziś już nie potrzebuję takich dźwięków, wolę nostalgiczne i wesołe piosenki przy ognisku, to mimo wszystko dla Lacrimosy zawsze znajdę czas i ochotę na posłuchanie.
Anathema – Judgement
art rock, 1999 r.
Choć oceniam Judgement na najwyższą notę, to nie jestem w stanie jej słuchać w całości… Każda kolejna piosenka, aż do tytułowej (kończącej stronę A na kasecie), cudownie budowała nastrój smutku, opuszczenia, bezradności, żalu, niepokoju i wściekłości. Tutaj dźwięk zdartej płyty idealnie kończy dzieło. Niezapomniany punkt kulminacyjny, po którym nie potrzeba żadnego wyciszenia.
Bardzo smutna, wręcz dekadencka płyta nagrana przez braci Cavanagh, którzy nagrywali ją po stracie matki. Pierwszy raz słuchałem jej jadąc pustym autobusem. Przez okno wlewało się białe, zimne światło styczniowego poranka. Ciężko było cokolwiek zobaczyć za zamarzniętą szybą, a jeśli już, to szarą, zagubioną w czasie Warszawę.
Deine Lakaien – Kasmodiah
dark wave, 1999 r.
Zaczęło się od ostatniej audycji radiowej nieodżałowanego Tomka Beksińskiego. Ten guru smęcących klimatów puścił na antenie utwór The Game. Wolne, smutne pianino grało dla utraconej miłości. A niezwykły, elektryzujący głos Alexandra Veljanova hipnotyzował kolejnymi zwrotkami. Zresztą, nawet jeśli nie chcielibyście posłuchać całego albumu, posłuchajcie chociaż tej jednej piosenki.
Nigdy nie udało mi się uwolnić od tego albumu, który nawet udało mi się znaleźć gdzieś na obrzeżach świata w koszyku z (mocno) przecenionymi CD. Ten romantyczny album jest jednocześnie ambitny, jak i pełen zmyślnych przebojów, które, mimo że lekko wpadają w ucho, wymagają skupienia i wrażliwości.
Tristania – Beyond the Veil
death doom, 1999 r.
W którymś z numerów Magii i Miecza była muzyczna polecanka. Posłuchałem i kupiłem. Do dziś uważam, że był to jeden z najlepszych moich zakupów muzycznych w historii. Beyond the Veil ma jedną wadę. Nigdy później zespołowi nie udało się powtórzyć jego jakości i energii. Fani uznają za najlepszy jego następcę, World of Glass, ale uważam, że się wszyscy mylą.
Długo dojrzewałem do tego albumu. Ciężka, gotycka muzyka łącząca w sobie agresję death metalu, ciężar doom metalu i przestronność muzyki klasycznej. Zaczyna się delikatnie i cicho, ale niech to Was nie zwiedzie, zaraz następuje potężne uderzenie gitar i ryku, które później przeplata się z lirycznymi partiami czystego, męskiego śpiewu i kobiecego sopranu. To właśnie taka straszna emisja głosu Mortena Velanda odrzucała mnie początkowo od geniuszu tego dzieła. Kiedy jednak posłuchałem innego albumu, innego zespołu (akurat jest to następny w tym zestawieniu), otworzyłem się na nowe doznania estetyczne i emocjonalne.
Graveworm – As the Angels Reach the Beauty
symfoniczny black metal, 1999 r.
Obezwładniająca.
Potężna.
Ciężka.
Piękna i straszna.
Nie wiem, co więcej, o niej napisać. Serio. Zanim posłuchałem tego albumu, nie lubiłem growlu, ale kiedy posłuchałem Behind the Curtain of Darkness, coś we mnie pękło.
A właśnie, kupiłem kaseciaka przez przypadek, niechcący… dla okładki Nic, co ma taką okładkę, nie może być złe!
The Sins of Thy Beloved – Lake of Sorrow
death doom, 1998 r.
I kolejna płyta kupiona dla okładki. Ale również nazwa zespołu mnie zainteresowała. Coś czułem w krzyżu, że to może być coś podobnego do Tristanii. Nie pomyliłem się. Jest to bardziej posępna, wręcz duszna, ale romantyczniejsza i intymniejsza interpretacja symfonicznego doom metalu, czy gotyckiego metalu, jak kto woli, niż twór Velanda i Moena. Nawet mój polonista w liceum był oczarowany tą muzyką.
Muzyka skrajnych kontrastów. Słodkie, czułe dźwięki mieszają się z groźnymi pomrukami i agresywnymi wokalami. Figlarne smyczki konkurują z surowymi bębnami i gitarami. Wszystko o dziwo w najpiękniejszej harmonii.
BONUS, BONUS, BONUS… ?
Spice Girls – Spice
pop, 1996 r.
Pierwsza świadomie kupiona kaseta mojej siostry! (Moja była z Króla Lwa ?) Ale to ja głównie jej słuchałem. Nie macie co się śmiać, bo to świetny album, choć wiem, że delikatnie odchodzi od wszystkiego, co wymieniłem wcześniej! Co kawałek to kawał dobrej, popowej muzyki, daleko lepszej od większości co powstało od tamtej pory do dziś.
Kiedy większość popowych gwiazd tworzyła hity jedno-sezonowe, wtedy „Spajsetki” stworzyły parafeministyczny lajfstajl. Ostatecznie niewiele wyszło z tego girl power, ale ich piosenki, w mojej fachowej, opinii zupełnie się nie zestarzały! Nawet te z nieco słabszego, choć również świetnego, drugiego albumu.
Niestety zespół się rozpadł (czyli odpadła jedna z pań). Ich trzeci album okazał się do bani.
A jakie albumy nigdy Wam się nie znudziły?
Słuchanie czego sprawia Wam tyle przyjemności teraz, co co za pierwszym?
Trzymajcie się ciepło i słuchajcie dobrej muzyki!
- 4 May 2016
- 6 komentarzy
- 3
- muzyka, recenzje, wspomnienia